Na szybko: Trick or treat
Szybkimi krokami zbliża się Wszystkich Świętych i Dzień Zaduszny, no a tutaj także halloween; halloween, który może nas nauczyć czym nasza religia różni się od pogaństwa.
Cała istota tego obrzędu sprowadza się bowiem do składania ofiary złu, złym duchom. Na tym polega główne zawołanie treat or trick, czyli daj mi coś, bo inaczej zrobię ci psotę, coś złego.
Na zawsze już z halloweenem kojarzyć mi się będzie opowieść pewnego księdza egzorcysty, który opowiadał tu w Mississaudze, jak to jego kolega w Afryce przygotowywał wioskę do chrztu. Misje tak się robi, że najpierw jest pomoc medyczna, jest szkoła, jest rozdawnictwo jedzenia i ubrań na przy tej okazji mówi się o Panu Bogu, i gdy przychodzi już ten moment gdy ludzie są gotowi, to chrzest jest zbiorowy.
Podczas takiego zbiorowego chrztu polski ksiądz wypowiadał słowa chrzcielnego egzorcyzmu, podchodząc po kolei o stojących w szeregu mieszkańców wioski. Gdy zbliżył się do dwóch młodych kobiet te padły na ziemię i zaczęły miotać się i toczyć pianę.
Ksiądz zdając sobie sprawę co się dzieje, zapytał, "kim jesteś?" Na co jedna z sióstr odpowiedziała po polsku: "jesteś księdzem i nie wiesz?". Jak się później okazało, obydwie siostry zostały ofiarowane przez szamana złym duchom, aby nie szkodziły wiosce i nie było głodu. Kto nie wierzy, jego sprawa, ale właśnie do tego sprowadza się istota pogańskich wierzeń; do składania ofiar złemu, po to by nam dało spokój, na takiej samej zasadzie, jak płacimy mafii aby nam nie spłonęła restauracja.
Halloween ma taki właśnie rodowód i dobrze jest przy okazji tego obrzędu wytłumaczyć dzieciom co i jak. My wierzymy w Jezusa Chrystusa i w Jego imię wszystkie złe duchy traktujemy z buta.
Nawiasem mówiąc tutaj w Mississaudze w szkołach publicznych od jakiegoś czasu unika się przebierania na wiedźmy i inne stwory. Katolicy święto pokornie tolerowali , muzułmanie bardzo poważnie traktują jednak swoją religię i to właśnie za ich sprawą wyrzucono ten obyczaj ze szkół publicznych. A więc jak się chce, to się da (radę).
Questions of Ethnic Identity Persistence in Mass-Media Dominated North America (5)
One thing to note is that immigration from Poland has slowed to a trickle. About 800 Polish citizens are granted landed immigrant -- permanent resident status -- in Canada per year.
Those Poles today interested in travelling abroad -- given the possibility of easily travelling to Britain, Ireland, and other countries of the EU -- would rather go there in search of work and success. However, one thing which might increase contacts is that, recently, the visa requirement for Polish citizens travelling to Canada has been lifted. Indeed, it has been a long time for this requirement to be withdrawn.
Questions of Ethnic Identity Persistence in Mass-Media Dominated North America (4)
In today’s world, especially in the now increasingly-multicultural Canada and United States, “monodal” identities have become less and less likely to occur. Indeed, insofar as some kind of Polish affiliation is to persist in Canada, it will perforce have to be an intermediary, emphatically hyphenated identity. It should be POLISH-CANADIAN – in order to attract persons of the generations born in Canada. This is likely to be the main vehicle for the persistence of a fragment culture.
Looking at the life of the Polish-Canadian community today, there does not appear to be any forum or setting or context where a dynamic, intermediary, somewhat enduring, emphatically Polish and CANADIAN identity can get underway and be consciously worked out. What seems to be happening is rather quick language loss, followed by near-total assimilation into the so-called “mainstream”. But the “mainstream” is not a very interesting and dynamic place to be, today.
Questions of Ethnic Identity Persistence in Mass-Media Dominated North America (3)
The second area of possible resistance to mass-media assimilation that could be looked at, are the cultural and multicultural policies of the Canadian state.
Various levels of Canadian government offer considerable support to what could be considered the quote-unquote “Canadian” part of culture, especially the area of Canadian literature or so-called CanLit. They also offer considerable support to the cultural activities of various ethnic groups and organizations.
Questions of Ethnic Identity Persistence in Mass-Media Dominated North America (2)
Thirdly, there is the fact of virtually no Polish-Canadian or Polish-American presence in the North American pop-culture.
Indeed, Polish-Canadians have faced the withering effects of North American pop-culture from the 1960s forward. The scintillating allure of pop-culture usually overwhelms young people of Polish descent, resulting in quick Polish language and identity loss. The younger generations have virtually disappeared into a conformist, mass-mediated North American identity. It may indeed be argued that the exciting pop-culture overwhelms everything that appears "stodgy," "old-fashioned" and "unprogressive."
Questions of Ethnic Identity Persistence in Mass-Media Dominated North America (1)
The persistence of the cultural identity of some so-called "white ethnic" groups such as Polish-Canadians has become increasingly problematic in the North American (U.S. and Canada) cultural space, dominated by mass media.
The official declaration of Canada as a multicultural society has not led to an increased profile for some of these "white ethnic" groups such as Polish-Canadians. Indeed, there is a marked contrast between the major emphasis placed today in Canada on so-called visible minorities – as opposed to the "white ethnics".
The Internet: Help or hindrance to serious discourse? (3)
It is an open question whether the provision of good ideas through the Internet will be sufficient to challenge today’s informational and cultural monopoly. It is possible that the Internet simply does not (and perhaps cannot, for the foreseeable future) provide enough “authority” and financial, administrative, and infrastructural weight to dissenting ideas.
One may indeed note in today’s society the virtual disappearance of “middle-level” commentators. There appears to have emerged a situation with a division between a tiny handful of very comfortably-funded, mostly “court” academics, intellectuals, media-people, and commentators – and a broad mass of powerless wannabe pundits, usually with little financial resources, who appear mostly in various eclectic small publications and comparatively little-known websites.
Przegląd kulturalny: Gościńcami Kanady
Spotkanie wokół książki pt. "Gościńcami Kanady na tropach polskiej kultury" dr Jadwigi Kaczmarzyk-Byszewskiej odbyło się w piątkowy wieczór, 14 września 2012, w Konsulacie RP w Toronto. Prezentację książki współorganizowały Konsulat RP i Kanadyjsko-Polski Instytut Badawczy. W notce wydawniczej czytamy, że w książce tej "czytelnik nie znajdzie ani apoteozy tych, których los rzucił na obczyznę, ani ich potępiania, ale obraz odmiennej rzeczywistości, nieznanych kultur i ludzi (…), których zmagania przedstawione zostały przez pryzmat codziennego życia i osobiste dylematy". Ta niecodzienna publikacja, w której popularnonaukowa analiza środowiska twórczego Kanady splata się z losami fikcyjnych bohaterów, Antka, Agaty, Moniki i Pawła, zainspirowała mnie do przeprowadzenia wywiadu z jej Autorką.
Joanna Lustanski: Jak narodził się pomysł napisania tej książki?
Jadwiga Kaczmarzyk-Byszewska: Był to przypadek. Pomysł nie był mój, ale byłego konsula do spraw Polonii, Andrzeja Krężela. Byłam właśnie w Konsulacie, żeby zajrzeć do teczek o polonijnych wydarzeniach w Toronto, i skomentowałam, że sama zebrałam już więcej informacji o polskich artystach działających w Kanadzie, niż Konsulat ma w teczkach. "Masz teraz czas, to możesz uzupełnić, albo lepiej – napisz o tych ludziach" – usłyszałam w odpowiedzi. Wytrącił mi z ręki najlepszy argument, bo właśnie wtedy przestałam pisywać do "Gazety". Zadzwonił tego samego dnia: "Wiem, że myślałaś nad propozycją. Kiedy zaczynasz? Ze strony Konsulatu postaramy się jakoś pomóc, ale robota na twojej głowie. Nie będę tu wiecznie, a chciałbym się też czegoś dowiedzieć".
JL: A do kogo jest skierowana ta książka? Polaków? Imigrantów? Kanadyjczyków polskiego pochodzenia?
JKB: Chyba do wszystkich wymienionych, chociaż do Kanadyjczyków polskiego pochodzenia najmniej. Oni w zasadzie nie znają polskiego na tyle, aby czytać. Dla nich miała być angielska część publikacji ale... ze względów ekonomiczno-czasowych książka ukazała się jak na razie tylko po polsku. Angielska wersja jest w trakcie pisania.
JL: Jak wyglądała praca nad książką? Skąd czerpała Pani materiały?
JKB: Bardzo trudne pytanie. Materiały zbierałam – też przez przypadek – od przeszło 20 lat. Na spotkaniu slawistów, chyba w 1983, dowiedziałam się, że Ukraińcy chcą przygotować słownik artystów słowiańskich w Kanadzie, ale nie mają nikogo, kto zajmie się Polakami. Pomysł po czasie upadł, ale ja już miałam założone koperty, do których wkładałam, przypadkowo i celowo, zbierane informacje. Powoli zrozumiałam, że we dwójkę z mężem, i do tego bez funduszów (choćby na korzystanie z archiwów, robienie kopii itp.), nie damy sobie rady. Dotarło do nas, że musimy mieć za sobą organizację, najlepiej niedochodową, charytatywną – i tak w 1986 zostało zarejestrowane ECHO, któremu Kanada przyznała status Instytutu Badawczego. Postanowiłam spojrzeć na całość nie oczyma polonijnych Polaków, a oczyma Kanadyjczyków – co oni wiedzą o Polakach, i czy wiedzą cokolwiek, i jak nas oceniają. I tak właściwie głównym źródłem materiałów stały się angielskie publikacje oraz archiwa. Każda drobna notatka była dla mnie odkryciem. Samo pisanie książki nie byłoby jednak możliwe bez wsparcia Ewy Chwojko-Srawley, która, spędzając godziny przy komputerze, zasypywała mnie informacjami. Bez jej pomocy i dyskusji prawdopodobnie jeszcze bym długo pisała.
JL: Czy spotykała się Pani z bohaterami swojej książki? Czy wiedzieli, że Pani o nich pisze? Jak reagowali?
JKB: Oczywiście wielu z nich znałam, wliczając Krystynę Sadowską – to ona mnie uczyła tkactwa artystycznego i wprowadzała w kulisy Polonii; Mary Schneider, którą, razem z Janiną Stensson, odwiedzałam w domu spokojnej starości. Z artystami jak Jerzy Kołacz (jeden z dyrektorów naszego ECHO) prowadziłam długie dyskusje, w tym również o pisanej książce, gdyż on był jedną z niewielu "wtajemniczonych" osób. Innych, jak Reinharda Skorackiego, Janusza Malinowskiego czy Ewę Stachniak znam z kontaktów osobistych i oczywiście z ich twórczości – ale mało kto z nich wiedział, że chcę ich "opisać".
JL: Jest Pani skromną osobą, dość trudno zdobyć informacje o Pani, a dokonania Pani są imponujące. Nawet tak przepastne źródło informacji jak Internet nie za wiele miejsca Pani poświęca. Jak to się stało, że zdecydowała się Pani "ujawnić", pisząc tę książkę?
JKB: Temat wymagał "otwartego nadstawiania głowy", a nie tylko części nazwiska czy pseudonimu. W zasadzie ci, którzy znają nas w Toronto, znają jako Byszewskich, nie wiedząc, że jest to tylko część nazwiska, zarówno mojego męża, jak i mojego. Postanowiłam z tym skończyć i powrócić do "korzeni".
JL: Główny bohater to Antek, który dojrzewa na kartach książki. Poszukuje swojej przynależności narodowej: z nieświadomego swojej etnicznej historii (nie chcącego jej zaakceptować?) staje się Polakiem-Kanadyjczykiem dumnym ze swojego pochodzenia. Jak scharakteryzowałaby Pani tę postać?
JKB: Antek to zlepek tego, co obserwowałam tutaj wśród ludzi, chociaż jest to chyba najbliższa mi postać. Moje są jego przemyślenia i reakcje na sytuacje, ale wtórują mu w tym pozostałe osoby: Paweł przedstawia moje zderzenia z rzeczywistością, Monika moje załamania, a Agata... chyba samozaparcie. Najbliższy mi jednak, i to niezaprzeczalnie, jest Antek, ponieważ dzięki niemu ta książka nabrała życia i nie jest tylko zbiorem suchych informacji, a ja, poprzez niego, uzyskałam niezbędny dystans do tego, co napisałam.
JL: Książka napisana jest techniką spirali, to znaczy, że powraca Pani kilkakrotnie do tego samego zagadnienia – ale w innym wątku, i przedstawia go coraz to z innej perspektywy: raz od strony czysto faktograficznej, raz w postaci fabularnej. Co daje taka technika?
JKB: Spirala jest jak przemyślenia każdego z nas. Zaczynamy od jednego tematu, ale myśli same biegną w odmiennym kierunku. Powracamy więc do pierwotnego problemu i odnajdujemy inne aspekty tych samych przemyśleń, więc powracamy ponownie do podjętego tematu i analizujemy go z jeszcze odmiennego punktu widzenia. Raptem odkrywamy, że ta wielokrotność ma swoje pozytywne cechy – za każdym razem widzimy inną stronę zagadnienia. Technika spirali pozwala na taką wielostronność, w chwili gdy proste opisanie "wszystkiego" byłoby nudne.
JL: Jest Pani członkiem Stowarzyszenia Artystów Kanadyjskich. Jak Pani ocenia sytuację artysty w Kanadzie?
JKB: Zdecydowanie lepsza niż przed laty, ale daleko jeszcze do tego, co znamy z Europy, więc trudno się do tego przyzwyczaić. Artysta tutaj to nadal nie zawód czy powołanie, ale bardziej hobby – jeśli ktoś ma zbyt dużo czasu, to może sobie tworzyć. A żyć z czego? – i tu najczęściej spojrzą na pytającego jak na wariata – chyba nie ma na myśli, że wyżyje z tego, co tworzy? Kanada ma przed sobą jeszcze bardzo długą drogę legislacyjno-świadomościową.
JL: Jakie są szanse na sprecyzowanie statusu artysty w świetle prawa?
JKB: Przestałam wierzyć, że kiedyś się skończą dyskusje na ten temat. Rozmowy trwają przez cały czas, jak jestem w Kanadzie. Cierpliwy parlament wysłuchuje już którejś tam wersji i nadal odsyła do korekty. Jedne prowincje aprobują jedne fragmenty, a drugie – inne. Dopóki nie będzie ujednolicenia opinii na temat, do czego artysta ma prawo, a do czego nie – nadal wszystko pozostanie w sferze czytania i dyskusji.
JL: Wróćmy jeszcze do rozmowy o książce… Czego Pani się nauczyła o sobie, pisząc tę książkę?
JKB: Na to pytanie nie umiem odpowiedzieć... chyba jednak udowodniłam i sobie i innym, że to można zrobić, ale wiem też, że temat nie został wyczerpany. To tylko fragment, który pozostawia innym możliwość dalszej realizacji.
JL: Czy ta książka jakoś Panią zmieniła? Czy zmieniła Pani spojrzenie na wkład Polaków w rozwój Kanady?
JKB: Czy mnie zmieniła? Chyba nie. Nadal jestem uparta, bo taka się urodziłam, ale mówiąc szczerze, sama byłam zaskoczona liczbą osób, o których mało kto jeszcze pamięta, a inni mogą równie szybko popaść w zapomnienie. A jeśli mówimy o rozwoju Kanady, to Polacy zrobili bardzo, bardzo wiele i często nam samym trzeba o tym przypominać.
JL: Ano właśnie. Czy sądzi Pani, że przesłanie tej książki zostanie właściwie odczytane? Że ludzie nie spłycą lektury do kolejnej okazji roztrząsania sporów wewnątrzpolonijnych?
JKB: Chciałabym być pozytywnie rozczarowana, ale nie mam złudzeń. Przygotowana jestem na zarzuty, na które jest tylko jedna odpowiedź: coś jednak zostało zrobione, dyskusje niech się toczą, a przede mną i grupą życzliwych mi osób pozostaje do realizacji wersja angielska.
JL: Na koniec chciałabym prosić Panią o refleksję… Jak, Pani zdaniem, można "ocalić od zapomnienia" dorobek polskich artystów? Co – oprócz książki – można i należałoby robić, by następne pokolenia polskich imigrantów i Kanadyjczycy mieli świadomość, że kształt kultury kanadyjskiej to również zasługa polskich imigrantów i Kanadyjczyków polskiego pochodzenia?
JKB: Jest to ostatni moment, aby "ocalić od zapomnienia", ponieważ Kanada, chociaż i tak nigdy się zbytnio nie interesowała artystami, ma teraz inne priorytety – zajmuje ją zagadnienie "person of colour" definiowane jako "persons, other than Aboriginal peoples, who are non-Caucasian in race or non-white in colour". Ta definicja propagowana jest przez rząd kanadyjski i wspierana przez CARFAC – czyli Stowarzyszenie Artystów Kanadyjskich. Zupełnie zapomina się, że "persons of colour" przybywają tu już "na gotowe" i dlatego uważam, że wkład właśnie tych, którzy działali tu przed nimi, nie powinien być zapomniany. A jak temu dopomóc? Ułatwić, aby książka angielska powstała i trafiła nie tylko do Polaków w Kanadzie. To ich dzieci powinny ją poznać, a one czytają po angielsku, ich koledzy również. Dlatego jestem przekonana, że wersja angielska jest konieczna, aby "ocalić od zapomnienia". I nad tym będziemy pracować przez następne długie miesiące.
JL: I tego właśnie Pani życzę, żeby wydanie angielskie książki jak najszybciej trafiło na półki księgarskie i znalazło swoich zagorzałych czytelników. Dziękuję serdecznie za rozmowę.
Rozmawiała Joanna Lustanski
Książka "Gościńcami Kanady na tropach polskiej kultury" jest do nabycia w księgarni Pegaz. Zamówienia telefoniczne przyjmuje również ECHO-RI, tel. 416-540-ECHO (3246).
Money for nothing
"Celebryta" reprezentuje w polskich warunkach zjawisko na tyle nowe, że zdefiniowanie samego pojęcia do niedawna sprawiało ludziom sporo kłopotów.
Swego czasu mocno już starszy człowiek, ilustrując potrzebę "obrony polskiego języka" przed niepotrzebnym chwastem, uparł się nawet, że określenie to powstało zupełnie zbędnie, bo "celebryta" to przecież nikt inny, jak tylko "wybitny Polak". Byle kogo przecież co rusz do mediów nie zapraszają, na rozmaite okazje nie odpytują, a już tym bardziej do "celebrowania" nie dopuszczają.
Jednak gdy poszukamy informacji o pochodzeniu terminu, to znajdujemy definicję, która stworzona już w roku 1961 przez Daniela Boorstina dość ironicznie mówi nam, że "celebrytą jest człowiek, który jest znany z tego, że jest znany".
Mimo bliskości skojarzeń do synonimów nie można zatem zaliczyć choćby słów "gwiazda" czy"idol", ani tym bardziej bliskiego wspomnianemu już skojarzeniu określenia "autorytet", co nie przeszkadza, żeby osoba odnosząca sukcesy w jakiejś konkretnej dziedzinie zaczęła funkcjonować równolegle, a nawet przede wszystkim jako "celebryta".
Jak gwiazda porno
Przeglądając popularne witryny czy tabloidy, dowiadujemy się, że celebrytą najczęściej jest jednak człowiek, który ze swoich przypadków uczynił własność publiczną, a dla rozmaitych korzyści obnaża się bez obiekcji, gdy trzeba gra obsceniczne role, sprzedaje swoje zwierzenia oraz szokuje wielką odwagą w bezpruderyjnym robieniu normalnie wstydliwych świństw.
Kiedy spojrzymy na "celebrytę" z tej właśnie strony, widzimy, że "autorytetem" może on zostać dla swoich fanów w dziedzinie "jak spieprzyć wszystko raz po raz i jeszcze na tym zarobić", ale naprawdę bardzo mu blisko mentalnie do gwiazdy porno.
Jednych gorszy, innych podnieca, a jeszcze innym pomaga się zrelaksować.
Skąd zatem wzięli się "celebryci", kto ich "wynalazł" i czemu właściwie służą? Jak dorwać się do radosnego porubstwa, co daje "money for nothing"?
Na ciekawości świata mało wykształconych ludzi zawsze można było nieźle zarobić, toteż popularne bulwarówki oferowały w wygodnej formie tanią sensację i opatrzoną krzykliwym tytułem populistyczną treść także w poprzednich stuleciach.
Schlebiając kiepskim gustom swoich odbiorców, wpływały w efekcie na kształtowanie nastrojów społecznych oraz opinii publicznej o bardziej lub mniej znanych ludziach. Rozwój mediów, wielka zabawa, globalna wioska, dostatek pożywienia, dyktat młodości i seksu…. Prawo do orgazmu. Kawa dla wszystkich gratis!
Koniec wieku XX dał ludziom nowe możliwości interesującego kontaktu i zniósł wiele, wydawałoby się dotąd trwałych, ograniczeń obyczajowych, w tym nawet oddającą jednak ukryty hołd cnocie hipokryzję. Łatwo jest w takich warunkach "nie dbać o resztę", a nawet zaprzedać duszę. Zuchwałe sztuczki smakują bowiem wybornie i czyniąc "królami życia", dają poczucie "wyjątkowości" wprost boskiej.
Z kasą i po kasę
Dla niektórych wzajemne oraz publiczne "celebrowanie" stanowi jedynie przyjemność, polegającą na możliwości szerokiego zaprezentowania swoich "walorów osobistych", przy braku kłopotów z gotówką, a sporych perturbacjach z wymagającym i często wymordowanym już ego. Ludzie ci w blasku fleszy, przed kamerami TV oraz w tabloidowych wywiadach robią sobie w ten sposób po prostu dobrze.
Dla znakomitej większości "celebrowanie" stało się jednak zajęciem podstawowym i samym w sobie bardzo popłatnym, bowiem dla publiczności znudzonej pospolitością własnego losu medialnie sprzedany kicz, skandal czy jakaś potrzebna mądrość jest dziś towarem tak pożądanym, że można nim pozapełniać pustki zarówno w tym komercyjnym, jak i "misyjnie" dekorowanym geszefcie.
Rozmaite telenowele, tańce oraz turnieje w zasadzie się opłacają wszystkim, poza tracącą wciąż czas, a bywa także i rozum niezdrowo intrygowaną gawiedzią. Tej powinęła się noga, ten już nie kocha żony, a tamta znów zapomniała o majtkach przy kusej kiecce. Kogoś właśnie wyrzucono z "kultowego serialu", a ktoś inny udusił się własnym rzygiem. Też fajnie, następny proszę!
Hitem ostatnich sezonów bywają straszne wspomnienia z dzieciństwa, w których gwiazdeczka, co nie wie nawet z kim miała kolejne dzieci, obwinia za te "wypadki" wuja lub księdza, co ją w dzieciństwie "dotykał" i całą zepsuł. Kwestionowanie istnienia prawdziwych autorytetów sprzyja natychmiast poprawie samooceny i wzmacnia, jak nic innego, kojące wyrzut sumienia relatywizmy.
Licencję na "celebrytę" można otrzymać najpewniej w sytuacji, gdy na konkretny "autorytet" pojawi się właśnie zapotrzebowanie, a system "zjawisko" kupi i wkomponuje. Najszybszym sposobem na akces jest także przyjęcie do grona celebrujących na zasadzie mniej lub bardziej zgodnego, ale jednak dokooptowania przez istniejące już grono. Dosyć powszechnym zjawiskiem stało się już dziedziczenie zdolności celebrowania po praktykujących rodzicach z bardzo ciekawym nazwiskiem.
Wielkie gorszenie maluczkich
"Zwykli ludzie" zawsze lubili zajmować się cudzym życiem, co pozwalało im, z jednej strony, urozmaicić nieznośnie szarą codzienność, a z drugiej, zapełniać czas, w którym nie bardzo wiedzieli, co mają ze sobą zrobić.
Niegdyś czyniono to w maglu, w kolejce za mięsem, w kawiarni… Obecnie wystarczy włączyć jakiś kanał TV albo poszperać na zmyślnie redagowanych portalach, żeby zapoznać się z nową celebrą – upojonego aktora, rozwydrzonego biznesmena, cudownie bezwstydnej piosenkarki, sportowca już dawno "bez formy", zboczonego projektanta mody, albo też z goła człowieka, który nic szczególnego nie robi, ale "ma styl" i ze swoim nazwiskiem w mediach po prostu "chodzi".
Ten ostatni przypadek ukazuje nam czystą formę "celebrowania". Zjawisko występuje tutaj w postaci nieskażonej jakąkolwiek inną, zdawałoby się bardziej sensowną dziedziną aktywności publicznej.
Po dłuższym już obcowaniu z alternatywnym przekazem i fantazjami "celebry", biedny odbiorca przekazu zwiększa swój dystans do zdrowych zasad moralnych, a w sytuacjach trudnych sięga do wzorców fatalnych dla dalszych kolei życia.
W normalnym świecie za świństwa nieczęsto płacą, natomiast zarzucenie porządku i przyzwoitości przeważnie trzeba samemu okupić wysoką ceną. Celebryta bywa zatem zbyt często niekoniecznie świadomym swej roli publicznym deprawatorem pogrążającym najsłabszych, którzy akurat szczególnie potrzebują tak dobrego przykładu, jak duchowego wsparcia. Stanowiąc dogodne narzędzie dla zimno kalkulujących macherów, sączy zatrute treści nie tylko w obyczajową sferę ludzkiego życia, ale pośrednio wpływa także na podejmowane przez swoich "fanów" bardzo ważne decyzje w kwestiach publicznych.
W ostatnim czasie możemy zaobserwować, że wybierane na najwyższe urzędy w państwie osoby niekoniecznie spełniają już jakiekolwiek kryteria moralne, gdy do niedawna przynajmniej zachowywanie pozorów uznawane było przez speców od PR za nieodzowne.
Jak widzimy, "celebra" kształtuje dziś nawet polityczne preferencje obywateli przy realizacji demokratycznych praw, odciskając swe piętno na charakterze wybranych w ten sposób władz. Tak szybkich oraz głębokich zarazem zmian nigdy jeszcze w swojej historii ludzie nie doświadczyli, toteż nie wszystkich dziś stać na zrozumienie zjawiska i jako tako poprawną intelektualnie refleksję.
Jedno jest pewne, pieniądze, które dostaje się za nic, zbyt często stanowić mogą zapłatę za rzeczy bezcenne także dla radośnie, a przy tym korzystnie celebrującego. Dynamiczny język oddaje, jak widać, najlepiej charakter zmian, bo każdy termin tworzony jest zwykle z potrzeby nazwania czegoś nowego, nawet jeżeli nie zawsze "to coś" możemy do końca – zrozumieć, by w takiej właśnie materii w końcu się – porozumieć.
Przykłady celebrowania upadku bez trudu możemy znaleźć nawet u starożytnych, lecz poprzednicy dzisiejszych "celebrytów" nie byli wyposażeni wówczas w ten doskonały arsenał głęboko destrukcyjnego, a przy tym tak masowego rażenia. Za każdym razem zjawiska temu podobne zwiastowały jednak nie tylko koniec epoki, ale i nowe kłopoty ze zdrowiem cywilizacji, na które ludzie, by przetrwać, zmuszeni byli odnaleźć właściwe antidotum.
Jan Szczepankiewicz
Kraków, 6 sierpnia 2012 r.